czwartek, 25 lipca 2019

14. Vi Keeland - Gracz


Tytuł: Gracz
Autor: Vi Keeland
Liczba stron: 392
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece

PEŁNA PRZEKORY KUSZĄCA GRA, W KTÓREJ WSZYSTKIE CHWYTY SĄ DOZWOLONE
Niektórzy faceci są po prostu bezczelni. Aroganccy, zawadiaccy i pewni siebie w ten niezwykle irytujący sposób, który kojarzy każda kobieta. Ale przy tym… jakże seksowni. Taki jest Brody Easton. Typowy gracz – przystojny, szalenie męski, a tupet to pewnie jego drugie imię. Z przyjemnością i premedytacją bierze udział w swoistej grze, w której stawką jest dziki seks. Krótkoterminowy cel? Panienka do łóżka.
Delilah, początkująca dziennikarka sportowa po raz pierwszy spotyka Brody’ego w męskiej szatni. Zawodnik jeszcze przed rozpoczęciem wywiadu zdecydował się odsłonić wszystkie karty… I to dosłownie. Nieprzewidywalny i bezpruderyjny, zrzucił przed nią ręcznik przepasający jego biodra. Przed obiektywem. Trudno stwierdzić czy liczył na flirt, czy po prostu chciał zaliczyć. Ale jedno wiadomo – Brody się nie patyczkuje. Znajomość rozpoczęta w taki sposób może potoczyć się różnie…
Fani gorącego romansu sportowego będą zachwyceni. Strony „Gracza” iskrzą od chemii między głównymi bohaterami. Delilah nie jest bardzo zasadniczą osobą, ale jednej reguły twardo się trzyma – nie umawia się z graczami. Jest pewien problem – Brody ma wobec niej inne plany… Męska, kierowana instynktem zdobyczy duma nie pozwoli mu po prostu odpuścić.
Kto odniesie zwycięstwo w tej piorunującej rozgrywce? Wprawiony gracz czy opierająca się jego urokowi dziennikarka? 
KSIĄŻKA, KTÓRA PACHNIE MĘSKIM CIAŁEM, KOBIECĄ NIEUSTĘPLIWOŚCIĄ, DROCZENIEM SIĘ I GORĄCĄ NAMIĘTNOŚCIĄ.

                    W ostatnim czasie na mojej półce zagościło zdecydowanie za wiele pozycji z serii ,, literatura kobieca ''. Nie mam pojęcia, czy skuszenie się na książki dostępne na promocji było dobrym rozwiązaniem, skoro nigdy nie byłam zwolenniczką tego konkretnego gatunku. Nie jestem czytelnikiem wybrednym, ale jednocześnie nie lubię nieustannie powtarzających się schematów, które wśród wielu autorek przebiegają w podobny sposób - pozornie zwyczajna, spokojna, najczęściej samotna kobieta spotyka mężczyznę porównywanego do greckiego boga, którego głównym celem, przynajmniej początkowo, jest zaciągnięcie głównej bohaterki do łóżka. W ostateczności otrzymujemy oczywiście masę uczuć oraz sprzecznych emocji, które najczęściej prowadzą do szczęśliwego zakończenia oraz definitywnego zamknięcia wszystkich wątków poruszonych na przestrzeni tych czterdziestu nie za długich rozdziałów. Nie inaczej było w przypadku książki Vi Keeland pod tytułem ,, Gracz ''.
                    Czytając opis książki, mogłam śmiało przewidzieć ogólny zarys tej historii. Dodatkowo mam brzydki zwyczaj zaglądania na ostatnią stronę, czym zwyczajnie niszczę sobie przyjemność śledzenia wydarzeń w fabule. Tym razem powstrzymałam się od przewertowania kartek, ale nawet to nie przeszkodziło w domyśleniu się, że całość zakończy się szczęśliwym związkiem głównych bohaterów. 
                    Tych możemy poznać dzięki zabiegowi, którego się nie spodziewałam - Gracz to bowiem pierwsza książka, po którą sięgnęłam, jeżeli chodzi o twórczość Vi Keeland - bowiem autorka postawiła na poświęcenie poszczególnych rozdziałów zarówno kobiecej, jak i męskiej postaci, dzięki czemu pewne wydarzenia mogliśmy poznać z dwóch perspektyw. Nigdy nie byłam zwolenniczką skakania po perspektywach, narracjach a nawet zbyt wielu miejscach, dlatego też czułam się zwyczajnie zmęczona. Rozdziały poświęcone Delilah oraz Brody'emu najczęściej się ze sobą przeplatały, w efekcie czego wczucie się w którąkolwiek sytuację nie miało większego sensu, skoro za chwilę i tak musimy przeskoczyć do kolejnego wątku. Książka jest prowadzona w nielubianej przeze mnie narracji pierwszoosobowej, co jedynie podjudzało moje niezadowolenie, zaś moment, w którym kilka rozdziałów zostało poświęconych Willow, byłej dziewczynie Brody'ego, był tym kulminacyjnym, w którym miałam ochotę zakończyć przygodę z tą konkretną książką, nawet jeżeli cała historia sama w sobie była dość lekka i przyjemna, ale z pewnością pozbawiona wszelkiej dramaturgii czy komplikacji, które mogłabym uznać za poważne i warte opisania.
                    Przechodząc jednak do sedna - Delilah to młoda dziennikarka sportowa, która, pnąc się po szczeblach zawodowej kariery i pracując po kilkadziesiąt godzin tygodniowo, w końcu zyskała możliwość przeprowadzenia wywiadu z graczami uwielbianej przez kibiców drużyny. Flirt i uczucie między dziennikarką a sportowcem nie byłyby niczym złym, gdyby tylko ktoś mi wyjaśnił, dlaczego do cholery w tej książce wywiady przeprowadza się w szatni, nie zaś na murawie boiska czy przy zejściu z niego? Rozumiem, że autorka chciała zyskać okazję do zrealizowania tego, o czym mieliśmy okazję czytać na odwrocie książki, gdzie została złożona obietnica zsunięcia z bioder ręcznika przez idealnie zbudowanego i wysportowanego faceta, ale może warto byłoby z tego zrezygnować, jeżeli nie mamy do czynienia z realiami, a zwyczajnym absurdem, który mnie osobiście cholernie raził? Co zabawne - nikt nie wyciąga absolutnie żadnych konsekwencji w związku z frywolnym zachowaniem gwiazdy drużyny, zaś Delilah, jak na profesjonalistkę przystało, jest w stanie zachować pokerową twarz i przeprowadzić wywiad, czym zyskuje w oczach Brody'ego, o którym tak naprawdę nie wiemy za dużo, szczególnie na początku, kiedy jedyne informacje, jakie czytelnik posiada to to, że jest wysportowany, przystojny, obrzydliwie bogaty, swego czasu został odsunięty od drużyny a na dodatek co wtorek bywa w odwiedzinach u jakiejś starszej kobiety i przekomarza się - nie zawsze sensownie - ze staruszkiem kręcącym się w pobliżu. Panujący chaos wcale nie zachęca do tego, by kontynuować przygodę z tym tworem, jednak z czasem wiele się wyjaśnia, pojawiają się bohaterowie z przeszłości i całość prezentuje się nieco jaśniej, ale czy na pewno ciekawiej? Z całą pewnością dogłębne poznanie tych bohaterów jest po prostu niemożliwe, zaś zapewnienia bohaterów o tym, jak doskonale znają siebie nawzajem, również nie brzmią wiarygodnie. Ich wewnętrzne demony i przeszłość dają się we znaki wielokrotnie, jednak nie uważam, aby byli dla siebie swego rodzaju lekarstwem. Nie mam pojęcia, z czego dokładnie to wynika - z braku kunsztu u autorki, braku pomysłu na postaci czy chociażby tego, że momentami obydwoje zachowują się po prostu dziecinnie i niezrozumiale, ale nie potrafiłam przekonać się ani do Delilah, ani do Brody'ego, w efekcie czego losy ich związku a także rozwinięcie całego wątku były dla mnie czymś całkowicie obojętnym, co skończyłam czytać tylko po to, by wiedzieć, czy moje przewidywania się sprawdziły i aby napisać recenzję. Nie uważam zatem, żeby ta książka zapadła mi w pamięć na tyle, abym jeszcze kiedyś do niej powróciła. 
                    Zwłaszcza, że nie brakuje w niej głupich dialogów, zachowań i nieścisłości, czego najlepszym przykładem jest dość niejasne powiedzenie tego, czym właściwie zajmuje się Brody. Ostatecznie jednak udało mi się odkryć, że chodziło o futbol amerykański, ale nawet to nie koryguje niewinnego potknięcia Keeland. W jednym z rozdziałów Delilah wspomina o tym, że jej narzeczony - tragicznie zmarły przed kilkoma laty - brał udział w naborze do drużyny rok po Brody'm. Niedługo potem możemy przeczytać o tym, że grał w piłkę nożną, zaś futbol amerykański i doskonale znany nam, Europejczykom, football to dwie różniące się od siebie znacząco dyscypliny sportowe. Nie wiem, czy to faktycznie błąd autorki, nieścisłość czy może zwyczajny błąd w tłumaczeniu, ale niestety zwracam uwagę na tego typu szczegóły i strasznie nie lubię, gdy tego typu pomyłki pojawiają się w książkach, opowiadaniach czy filmach i serialach. 
                    Poruszone w książce problemy - szczególnie te, z którymi borykali się w przeszłość Willow oraz Brody - są jak najbardziej aktualne i niewątpliwie budzą wiele emocji, ale w przypadku Keeland zostały one przedstawione.. niesamowicie płytko. Jej sposób pisania, styl, dialogi, reakcje bohaterów i wiele innych czynników sprawiło, że nie potrafiłam się tak po prostu wczuć i współodczuwać tego, co działo się w głowach poszczególnych postaci. Nie inaczej było w przypadku wątków erotycznych, na które byłam przygotowana już po samym opisie książki. Może i relacja bohaterów nie opiera się jedynie na seksie, ale same sceny zbliżeń były dla mnie.. głupie. Nie umiem znaleźć innego słowa. Może nie był to absurd zakrawający o ,, 50 Twarzy Grey'a '', ale nie brakowało wulgaryzmów, śmiałych słów i czynów, ale sposób, w jaki zostały opisane, wcale nie sprawił, że czytelnikowi może robić się gorąco od nadmiaru napięcia i chemii między bohaterami. 
                    Zakończenie? Urocze, słodkie, nawet do przewidzenia, może nieco mdłe, ale nie byłam tym zaskoczona, biorąc pod uwagę, że jest to jednoczęściowa opowieść. Cieszę się, że autorka zamknęła wszystkie wątki i zakończyła to w odpowiednim momencie, nawet jeżeli bez fajerwerków. Czy książka jest godna polecenia? Sama nie wiem. Z pewnością jest napisana lekkim piórem, z dozą humoru, ale i infantylnymi momentami, które mogą przeszkadzać. Nie jest to coś, czego oczekiwaliby wybitni krytycy, ale zwyczajny czytelnik, który ma trochę czasu i chce spędzić wieczór nad czymś przyjemnym z pewnością będzie zadowolony, skoro zagłębianie się tutaj w cokolwiek nie ma racji bytu. Książkę czyta się naprawdę szybko, nawet jeżeli nie dzieje się za wiele, więc jeden jesienny wieczór na pewno można na nią poświęcić. 

P.

poniedziałek, 8 października 2018

13. Venom (2018)


Tytuł: Venom
Reżyseria: Ruben Fleischer
Scenariusz: Scott Rosenberg, Jeff Pinkner, Kelly Marcel, Will Beall
Gatunek: Akcja, Sci-Fi

                   Nie bywam w kinie za często, ale kiedy już tam jestem to jednak rzadkością jest sala wypełniona po brzegi. Na ten wypad namówiła mnie koleżanka - niedzielne popołudnie, dzień handlowy i kilka filmów do wyboru: Kler, którego projekcja ma miejsce co pół godziny, w porywach do sześćdziesięciu minut, kolejna część Hotelu Transylwania a na dokładkę najnowszy hit z serii tych o superbohaterach - Venom. Kierowane słabością do Toma Hardy'ego jak na typowe kobiety przystało oraz całkiem miłymi wspomnieniami z seansu o Deadpoolu zdecydowałyśmy się na ostatni z filmów, nawet jeżeli nie do końca wiedziałyśmy, z czym co się je. Nie jestem i nigdy nie byłam zagorzałą fanką komiksów, rzadko kiedy jestem zaznajomiona z historią danej postaci, ale jednocześnie jestem typowym niedzielnym widzem, który w kinowej sali gości raz na jakiś czas. Do tego typu filmów podchodzę zatem z odpowiednią dawką dystansu - lubię twory o superbohaterach, ale zarazem nie nastawiam się na nic konkretnego i nie porównuję niczego z pierwowzorem. Właściwie jestem wychowana jedynie na kreskówkach o X-Menach czy Lidze Sprawiedliwych, dlatego też moje wymagania co do tych filmów oscylują jedynie wokół animowanych wersji, które zazwyczaj mają niewiele wspólnego z komiksem czy kinowym hitem. 
                   Nie będę się rozpisywać o przygodach, jakie czekały na nas przed seansem. Nadmienię jedynie, że rezerwacja biletów to bardzo fajna sprawa, z której warto korzystać, skoro wybieramy się na film w niedzielę przed godziną osiemnastą i oczekujemy wolnych miejsc na sali. Na szczęście zdążyłyśmy! Przynajmniej na szczęście w teorii, bo z praktyką bywało różnie. Już na samym początku filmu dowiedzieliśmy się, o co dokładnie będzie chodziło w całej fabule - badania nad istotami pozaziemskimi w obliczu zbliżającej się nieuchronnie zagłady planety zakończyły się sukcesem, w efekcie którego do specjalnie przygotowanego laboratorium trafiły inne formy życia, które pewien zamożny człowiek - czarny charakter tego filmu tak swoją drogą, ale to było do przewidzenia, bo jednak ci pozornie porządni, kierujący się dobrem ogółu bohaterowie rzadko kiedy mają tak czyste intencje jak nieudolnie próbuje nam wmówić scenarzysta, reżyser i sam aktor - chce wykorzystać do utworzenia symbiozy z ludźmi, aby możliwe było istnienie człowieka poza Ziemią. Brzmi jak zapowiedź ciekawego filmu? Ani trochę. Raczej jak odgrzewany kotlet, bo oczywistym jest, że coś wymknie się spod kontroli, zaś główny bohater będzie musiał ratować nasz świat przed zagładą. Nie inaczej było w tym przypadku, kiedy to Tom Hardy wcielił się w rolę dziennikarza śledczego - Eddie'go Brocka - zainteresowanego sprawą tajemniczej fundacji, która wykorzystywała bezdomnych ludzi do przeprowadzania testów, które kończyły się śmiercią. Odrobina nieokrzesania i brak pokory Eddie'go doprowadziły zatem do utraty pracy, mieszkania oraz ukochanej kobiety, w rolę której mogliśmy obserwować drętwą Michelle Williams. Szczerze? Po cichu liczyłam na śmierć tej bohaterki i kolejne zawirowanie w życiu Eddie'go, ale niestety - nie spotkała mnie nawet ta przyjemność. 
                   Zamiast tego otrzymałam sporą dawkę absurdu oraz głupoty. Naprawdę ciężko doszukać się w tym filmie tego ,, czegoś '', co mogłam obserwować przed kilkoma laty chociażby w pierwszej części Deadpoola - na tamten seans również szłam niezaznajomiona z bohaterem, ale kinową salę opuściłam w naprawdę dobrym nastroju i z poczuciem, że to nie było marnowanie ani czasu, ani pieniędzy. O Venomie tego powiedzieć nie mogę. Film nieustannie oscylował między gatunkiem o superbohaterach, komedią a czymś niewyobrażalnie nudnym, czego nie umiem wrzucić do konkretnej kategorii. Mamy bowiem tajemnicze badania nad maziowatą formą życia z kosmosu, miłosne rozterki głównego bohatera a na sam koniec jego bromance z symbiotem, którego nosicielem się stał. I tak, jak obserwowanie rozwijającej się relacji między Eddie'm a wspomnianym Venomem było całkiem ciekawe, zaś momentami nawet zabawne, tak cała reszta była po prostu słaba - od gry aktorskiej, przez fabułę aż do sceny najważniejszej konfrontacji, od której zależały dalsze losy planety, kiedy to na ekranie mogłam obserwować jedynie poruszające się w zawrotnym tempie zlepki kolejnych ujęć, gdzie dwie różniące się od siebie nieznacznie barwą istoty z poza Ziemi toczyły między sobą walkę. 
                   Sam Venom nie został przedstawiony w ciekawy sposób - ot, jeden z wielu kosmitów, który początkowo próbuje nakłonić Eddie'go do czynienia zła, by w pewnym momencie stwierdzić, że na swojej planecie jest takim samym nieudacznikiem jak były dziennikarz, więc diametralnie zmienia swoje nastawienie i postanawia pomóc uratować planetę, która mu się spodobała. Co więcej przemawia do nas niskim głosem i nieustannie dopinguje swojego nosiciela w próbach odzyskania ukochanej kobiety, jednocześnie starając się nie odgryzać ludzkich głów, bo Eddie go o to poprosił. Brzmi śmiesznie, może nawet tandetnie i zupełnie tak, jak gdyby Brock miał do czynienia z nastolatkiem, nie zaś niebezpieczną istotą o nadludzkich siłach, jednak ich interakcje oraz momenty, w których mężczyzna sprawia wrażenie rozmawiającego z samym sobą były całkiem fajnie zrobione, momentami nawet zabawne, o czym wspomniałam wyżej. Niestety, to w żaden sposób nie podniosło jakości filmu, który w ostatecznym rozrachunku stał się jedynie kiepską parodią czegoś, co powinno mieć swój własny, mroczny i niepowtarzalny klimat. 
                   Mamy tu również trochę scen walki, pościgi i nawet wybuchy, jednak żadna z nich nie opiewa w mrożące krew w żyłach obrazy, które mogłyby wzbudzić w widzu jakieś głębsze emocje. Ciała nie są pokazane, krew się nie leje i właściwie każdy moment brutalności został spłaszczony do granic możliwości. Zupełnie tak, jak gdyby twórcy filmu przewidywali, że na seans udadzą najmłodsi fani tego typu tworów, toteż ich wrażliwość została uznana za istotniejszą niż zadowolenie widza nieco bardziej wybrednego. Sama się za takiego nie uważam, ale jednocześnie mam jakieś tam swoje wymagania, których Venom niestety nie spełnił.
                   Nie mogłabym powiedzieć, że oczekiwałam tej premiery z zapartym tchem. Przymierzałam się do obejrzenia tego filmu tylko i wyłącznie z powodu odtwórcy głównej roli i chociaż to mnie nie zawiodło, ale cała reszta? Osobiście uważam ten twór za coś skupionego na komercji do granic możliwości, czego głównym zadaniem ma być nie sprawianie przyjemności z oglądania, ale wyciągnięcie pieniędzy z portfeli fanów komiksowego pierwowzoru. Może wśród Was znajdują się takowi? Chętnie poznałabym opinię kogoś nieco bardziej zaznajomionego z komiksowym uniwersum, bo sama czuję jedynie niedosyt i sporych rozmiarów niesmak. 

P. 

czwartek, 27 września 2018

12. Cassandra Clare - Władca Cieni



Tytuł: Władca Cieni
Seria: Mroczne Intrygi
Autor: Cassandra Clare
Liczba stron: 848
Wydawnictwo: Mag

Czy oddałbyś bratnią duszę… za swoją prawdziwą duszę?
Życie Nocnego Łowcy to życie w pętach powinności. W więzach honoru. Świat Nocnego Łowcy to świat uroczystych przysiąg, a nie ma ślubów świętszych niż te łączące parabatai – wojowników-partnerów, którzy mają razem walczyć i razem ginąć, lecz nigdy, przenigdy nie wolno im się zakochać.
Emma Carstairs odkryła, że miłość odwzajemniona przez jej parabatai, Juliana Blackthorna, jest nie tylko zakazana, lecz także śmiertelnie niebezpieczna: może zniszczyć ich oboje. Wie, że powinna uciec od Juliana, lecz jakże miałaby to zrobić, gdy Blackthornom ze wszystkich stron zagrażają wrogowie?
Ich jedyną nadzieją jest Czarna Księga Umarłych, magiczny wolumin o ogromnej mocy. Wszyscy chcą ją dostać, ale tylko Blackthornowie są w stanie ją odnaleźć. Emma, jej najlepsza przyjaciółka Cristina oraz Mark i Julian Blackthornowie przybywają do Faerie – gdzie hulaszcze zabawy skrywają krwawe zagrożenie i żadnej obietnicy nie można ufać – by tam zawrzeć mroczny pakt z królową Jasnego Dworu. Tymczasem narastające napięcie między Nocnymi Łowcami i Podziemnymi doprowadziło do wyłonienia Kohorty, grupy ekstremistów wśród Nocnych Łowców, którzy domagają się wprowadzenia obowiązku rejestracji Podziemnych i „niewygodnych” Nefilim. Zrobią wszystko, co w ich mocy, by ujawnić tajemnice Juliana i przejąć władzę nad Instytutem w Los Angeles.
Kiedy Podziemni zwracają się przeciw Clave, pojawia się nowa groźba w postaci Władcy Cieni – króla Ciemnego Dworu, który wysyła swoich najlepszych wojowników z zadaniem wymordowania wszystkich, w których żyłach płynie krew Blackthornów, i przechwycenia Czarnej Księgi. Gdy mordercza pętla zaciska się wokół Juliana, ten opracowuje ryzykowny plan ratunkowy. Jego powodzenie zależy od współpracy z nieprzewidywalnym nieprzyjacielem. Sukces może jednak mieć swoją cenę, której ani on, ani Emma nawet sobie nie wyobrażają; krwawy rachunek, który – być może – przyjdzie zapłacić wszystkim, których kochają.



                     Nie macie pojęcia, jak długo czekałam na drugą część z serii Mrocznych Intryg. Moje uczucia po lekturze pierwszego tomu tworzyły tak niesamowity chaos, że zapanowanie nad nim było możliwe jedynie dzięki poznaniu dalszych losów bohaterów ze świata Nocnych Łowców. Niestety - oczekiwanie na Władcę Cieni nieco ostudziło mój entuzjazm, dlatego też kiedy tylko dopadłam książkę w sklepie i wróciłam do domu z zamiarem pogrążenia się w lekturze, dość szybko uświadomiłam sobie, że nie pamiętam za wiele z tego, co działo się w Pani Noc. W efekcie wszystkiego byłam zmuszona odłożyć na bok coś, na co czekałam tak niesamowicie długo, na rzecz przypomnienia sobie tego, co miało miejsce w pierwszej części cyklu pani Clare. Na szczęście od czasów dorwania w ręce Darów Anioła jestem bezapelacyjnie zakochana w tej konkretnej serii, toteż po raz kolejny pochłonęłam sporych rozmiarów tomisko w zaledwie kilka dni. Nie inaczej było z drugą częścią, od której nie mogłam się oderwać, nawet jeżeli nie wszystko było idealne. 
                     Wydarzenia po raz kolejny zostały umiejscowione w rodzinnym mieście rodziny Blackthornów. Naszych ulubionych bohaterów ponownie spotykamy już na pierwszych stronach, gdzie na miejscowym molo toczą zaciętą walkę z morskim potworem - jednym z wielu, które pojawiły się w okolicy tuż po tym, jak w odmętach oceanu zniknęło ciało Malcolma Fade'a. To właśnie te niepokojące wydarzenia doprowadziły do pojawienia się w Instytucie oddziału Centurionów, których głównym zadaniem było rozprawienie się z niebezpiecznymi istotami oraz odnalezienie zwłok niebezpiecznego czarownika, który zajmował się nekromancją. Wprowadzanie tak wielu postaci na raz nigdy nie należało do grona moich ulubionych zabiegów, zaś w tym konkretnym przypadku autorka naprawdę zaszalała. Zwłaszcza, gdy jednym z przybyłych do Los Angeles gości okazała się być Zara Dearborn, jak się potem okazało, narzeczona Idealnego Diego, co po raz kolejny wprowadziło spore zamieszanie do jego kiełkującej na nowo relacji z Cristiną. Na domiar złego wśród Nocnych Łowców uformowało się zgrupowanie promujące rejestrację wszystkich Podziemnych. Kolejnym problemem okazało się być również oskarżenie Kierana o morderstwo, o czym nasi bohaterowie zostają poinformowani przez wodza Dzikiego Polowania, który od samego początku wykazuje zainteresowanie Dianą. Nocni Łowcy, na czele z Julianem i Emmą, wyruszają zatem do niebezpiecznego świata faerie, skąd zamierzają uwolnić księcia. Na miejscu odkrywają jednak tajemniczą plagę, która wypala poszczególne fragmenty rozległych dolin, jednocześnie sprawiając, że magia Nocnych Łowców nie działa tam wcale. Naciski ze strony Ciemnego oraz Jasnego Dworcu doprowadzają młodych wojowników do momentu, w którym decydują się oni zaangażować się w najważniejszą rozgrywkę toczącą się w książce - pogoń za Czarną Księgą. 
                     Kontynuacja wydarzeń z poprzedniego tomu pozwala nam na nieco bliższe poznanie postaci Kita, który nie jest do końca przekonany o tym, czy aby na pewno powinien pozostać w Instytucie i podjąć się szkolenia na Nocnego Łowcę. Podejmuje nawet próbę ucieczki, jednak rozwijająca się relacja między nim, Ty'em a Livvy jasno pokazuje, że to właśnie bliźniaki stają się osobami bliskimi chłopięcemu sercu, które coraz chętniej rwie się do pomocy oraz wpadania w kłopoty. Mamy również do czynienia z Gwynem, wodzem Dzikiego Polowania, który wyraża coraz większe zainteresowanie Dianą. Dostajemy nieco szerszy obraz Kierana, ale także życia w świecie faerie, ich polityki oraz historii miłosnej Malcolma oraz łowczyni z rodu Blackthornów. Wszystko to powinno układać się w jedną, sensowną całość, jednak podczas czytania nieustannie miałam wrażenie, że czegoś brakowało - jednego, konkretnego bum, które sprawiłoby, że kolejne strony śledziłabym z zapartym tchem tak, jak miało to miejsce w przypadku poprzedniej części. 
                     Niestety - zamiast tego otrzymaliśmy masę nowych bohaterów, którym nie możemy przyjrzeć się z bliska z powodu dynamicznego rozwoju wydarzeń. Wiemy, że istnieje organizacja, o której bohaterowie nie boją się mówić jak o faszystowskiej. Niewątpliwie tego typu wątek mógłby się okazać strzałem w samo sedno, gdyby nie to, że w tym czasie Nocni Łowcy spotykają na swojej drodze tak wiele niebezpieczeństw i problemów, wobec których powinni byli się jednoczyć, nie zaś tworzyć między sobą małe podgrupki, z których najsilniejsza była gotowa doprowadzić do wybuchu kolejnej wojny między rasami. Niewiele wiemy również o samej Czarnej Księdze, która jest obiektem pożądanym przez władców faerie, co w jakimś stopniu spycha wątek jej poszukiwań na dalszy plan. Ogromnym zaskoczeniem była dla mnie również tajemnica skrywana przez Dianę, której kobieta strzegła przez tak długi okres czasu, a która dla mnie okazała się być czymś.. zupełnie niepotrzebnym. Nie w świecie Nocnych Łowców. Odniosłam wrażenie, że Clare chciała mocno zszokować czytelników i owszem - udało się to - ale mam wrażenie, że poszło to w zupełnie odmiennym kierunku od tego spodziewanego, w efekcie czego sama czułam zwyczajne zniesmaczenie. 
                     Dobrze uwypuklone zostały jednak relacje między bohaterami - przynajmniej częściowo. Zaszyci w dawnym domku Malcolma Emma oraz Julian musieli nieustannie walczyć z uczuciami, jakie względem siebie żywili. Podejmowane próby osłabienia ich magicznej więzi okazały się być jednak niewystarczające, dlatego też po raz kolejny pozwalali sobie oni na chwile słabości. I chociaż osobiście mam słabość do tego typu wątków - zakazana miłość skrywana przed światem, bo kto tego nie kupuje? - to jednak po lekturze miałam naprawdę spory niedosyt, którego wyjaśnić nie potrafię, ale który nadal istnieje. Z jednej strony lubię tego typu dramaty, zaś z drugiej chyba dużo lepiej poczułabym się, gdybym w końcu mogła poczytać o tym, jak kochankowie wyznają prawdę swoim najbliższym. Zamiast tego otrzymujemy niepotrzebne budowanie napięcia, tak, jak miało to miejsce chociażby w przypadku informacji o tym, że to Julian, nie zaś wuj Arthur, przez długie lata zajmował się prowadzeniem Instytutu. 
                     Dużo bardziej podobały mi się zatem sceny, w których występowali Kit, Ty oraz Livvy. Widać było, że ta trójka dobrze się ze sobą czuła, nawet jeżeli były to indywidualności całkowicie się od siebie różniące. Po raz kolejny rozczarowała mnie jednak postać Dru, na którą autorka chyba nie do końca ma jakikolwiek pomysł, ale niestety - takie właśnie są efekty prowadzenia kilkunastu bohaterów. Ktoś zawsze musi być poszkodowany.
                     Poszkodowana, według mnie, była zatem również Anabelle, po pojawieniu się której spodziewałam się zdecydowanie czegoś więcej. Wątek całkowicie mnie rozczarował, szczególnie, że to właśnie porozumienie się z przywróconą do życia łowczynią było jednym z głównych celów naszych bohaterów. Ulotne wykorzystanie jednego z młodszych członków rodziny było zabiegiem ciekawym, ale nie na tyle, bym nabrała do tej postaci jakiejkolwiek sympatii, zwłaszcza po wydarzeniach z ostatnich stron, kiedy to musieliśmy pożegnać jednego z Blackthornów. To niewątpliwie mogłoby być zaskoczeniem, nawet jeżeli dookoła panował całkowity chaos, którego pojawienie się niewiele miało wspólnego z logiką, jednak wybór ofiary, do której nawet ja nabrałam nieco większej przekonania, był ciosem prosto w serce. 
                     Książka zła sama w sobie nie była, nawet jeżeli niektóre dialogi czy wyrażenia pozostawiały sporo do życzenia, w efekcie czego niektóre linijki tekstu musiałam śledzić wielokrotnie, aby zrozumieć, co dokładnie się działo. Nie przepadam za nieustannym skakaniem po miejscach, dlatego też lawirowanie między domkiem Malcolma, Londynem a krainą Nocnych Łowców było dla mnie męczące prawie tak samo jak nieustanne powroty pierwotnych bohaterów z serii o Nefilim - Clary, Jace czy Magnus i Alec. Im więcej muszę o nich czytać, tym mocniej się do nich zniechęcam, a przecież autorce na pewno nie o to chodziło. Lektura nie pozostawiła mnie w całkowitym szoku, nie jestem tak podekscytowana jak byłam po pierwszym tomie, ale niewątpliwie czekam na kolejny, by poznać rozwój wydarzeń, nawet jeżeli te nie zawsze są spójne. 


P.