wtorek, 11 września 2018

9. Confess - serial



                    Znacie to uczucie, kiedy przyjaciółka namawia Was do obejrzenia wspólnie jakiegoś serialu, ale podchodzicie do tego pomysłu nieco sceptycznie? Niby kojarzycie tytuł, wiecie, że coś takiego istnieje a nawet więcej - jesteście świadomi, że to twór na podstawie jakiejś książki, która w ostatnim czasie dość często przewija się przez strony internetowe księgarni czy wśród wyświetlanych postów na instagramie. Mimo to - nadal nie jesteście przekonani. Ostatecznie jednak decydujecie się na seans, który składa się z siedmiu, zaledwie dwudziestominutowych odcinków. To nie dużo. Ba! Grę o Tron, gdzie odcinki czasowo zbliżają się do pełnej zegarowej godziny, pochłonęłam w dość zawrotnym tempie, czasami pozwalając sobie na kilka odcinków dziennie. Jakiś miniserial nie może być zatem większym wyzwaniem.
                    Włączacie zatem pierwszy odcinek, wspólnie ustalając, że dwadzieścia minut dziennie to nie za dużo. Niestety - dla mnie to było niesamowicie dużo już przez wzgląd na dobór obsady, w której znalazł się aktor niekoniecznie należący do grona moich ulubieńców. Ryana Coopera kojarzyłam przede wszystkim z jednego odcinka przemęczonego przeze mnie Eye Candy i na tym, według mnie, kończyła się jego aktorska kariera. Dużo bardziej zapadł mi w pamięć z powodu postaci tworzonych przez graczy na forach, gdzie aktywnie się udzielam. Wierzcie lub nie, ale pewne wykreowanie swojej postaci, sposób jej prowadzenia oraz styl pisania potrafią naprawdę skutecznie zniechęcić a nawet obrzydzić dany wygląd. Podjęłam się zatem wyzwania, jakim było oglądanie serialu, w którym Cooper grał jedną z głównych ról - artysty, który poszukiwał pomocy do prowadzenia aukcji w swojej przydomowej galerii, gdzie tworzył kolejne dzieła inspirowane anonimowymi wyznaniami, które przechodnie mogli zostawiać pod jego drzwiami. To właśnie tam miało miejsce jego pierwsze spotkanie z Auburn - rudowłosą opiekunką z domu spokojnej starości, mieszkającą ze swoją przyjaciółką z pracy i widującą się z ukochanym synkiem jedynie w wyznaczonych godzinach, zgodnie z harmonogramem narzuconym przez Lydię, babcię chłopca, która przejęła prawo do opieki nad nim niedługo po jego przyjściu na świat, gdy szesnastoletnia wówczas matka nie była w stanie zapewnić mu godnego, bezpiecznego życia. Pierwsza scena tej dwójki - Coopera oraz wcielającej się w rolę Auburn Katie Leclerc - sprawiła, że chciałam oglądać dalej, wiedzieć więcej, poznać historię bohaterów i wiedzieć, jak to się skończy. Szczególnie, że na samym początku byliśmy raczeni zaledwie szczątkowymi informacjami, które nie wyjaśniały za wiele i nie dawały konkretnych wiadomości o przeszłości każdej postaci. 
                    Z czasem jednak - o ile o takowym można mówić w serialu z dwudziestominutowymi odcinkami - wiele się wyjaśniało, fabuła się zawężała i szła do przodu, zmuszając bohaterów do podejmowania niesamowicie trudnych decyzji. Zdeterminowana do odzyskania pełni praw do opieki nad synem Auburn sprzedała samochód i złożyła odrzucony ostatecznie wniosek kredytowy, byle tylko zyskać fundusze na profesjonalną pomoc prawnika; Owen nieustannie musiał zmagać się z dawną partnerką oraz ojcem, dla którego pozory przedstawiane do publicznej wiadomości były istotniejsze niż skomplikowana relacja z synem, który dla rodzica był gotowy oddać się w ręce sprawiedliwości za przestępstwa, których nie popełnił; Lydia - sprawiająca wrażenie surowej, niechętnie nastawionej do niedoszłej synowej i dziewczyny swojego zmarłego przed kilkoma laty syna -  ostatecznie okazała się być najmniej poinformowaną o wszystkim bohaterką, zaś Trey - jej drugi syn, gliniarz i powiernik Auburn - stał się agresywnym, niekoniecznie zrównoważonym gościem, który, pozornie martwiąc się o dobro rudowłosej kobiety i jej syna, był gotowy zostać jej mężem, stworzyć dom i pozory prawdziwej rodziny w zamian za całkowite podporządkowanie się jego pragnieniom. O tym oczywiście też dowiadujemy się na samym końcu, bowiem w dwóch, a może nawet i w ostatnim odcinku, gdzie wszystkie sprawy zostają definitywnie rozwiązane. Oczywiście - całość kończy się szczęśliwie prawie dla każdego, kto tylko na to zasłużył, włącznie z głównymi bohaterami. Niby było to do przewidzenia, ale jednocześnie nie mogłabym twórcom serialu mieć tego za złe - do ostatnich minut nie miałam pojęcia, jak potoczą się losy nieszczęśliwych kochanków, zaś szalejące z emocji serce prosiło o to, by sprawiedliwości stało się zadość a miłość wygrała. 
                    Ostatecznie musiałam zatem zmienić zdanie na temat obsady. Cooper do roli Owena Gentry'ego został dopasowany IDEALNIE; jakimś cudem nagle pasowało mi w nim wszystko - każdy gest, uśmiech, odmalowana emocja i wypowiedziane słowa. Niewątpliwie jest w tym jakaś zasługa aktorki wcielającej się w Auburn - rudowłosa piękność o nietypowej urodzie, odrobinę niezdarna, ale niesamowicie urocza ze śmiesznie skaczącą brewką, której makijaż był jedyną rzeczą, do której mogłabym się przyczepić, gdybym chciała to zrobić na siłę. Cała reszta osób również nie odstawała od głównych bohaterów - Sherilyn Fenn niesamowicie dobrze wypadła w roli surowej babci, zaś Rocky Myers doskonale odwzorował pozornie idealnego kandydata na męża, za którego intencjami kryły się niekoniecznie dobre zamiary. 
                    Nie mogłabym również nie wspomnieć o otoczeniu! Chociaż wydarzenia rozgrywały się w słonecznym, doskonale znanym wszystkim Los Angeles to jednak nikt nie pomyślałby, że mamy do czynienia z tym konkretnym miejscem. Byłam mile zaskoczona przeniesieniem fabuły do nieco uboższych, skromniejszych dzielnic, gdzie pozornie idealne życie nie zawsze jest takie doskonałe, zaś ludzie znajdują się daleko od spraw związanych z czerwonymi dywanami. Mieszkania bohaterów nie zostały w żaden sposób przesadzone, jednak lokacje w jakiś sposób ujmując swoją aurą i nastrojem tam panującym - jestem totalnie i niepodważalnie zakochana w pracowni Owena, nad którą znajduje się jego mieszkanie. 
                    Jak mogłabym ocenić całokształt tego tworu? Lekka, przyjemna, nie za długa historia. Może nie wylałam nad nią wiadra łez, jak miało to miejsce w przypadku innych oglądanych przeze mnie seriali czy filmów, ale niewątpliwie przedstawione wydarzenia okazały się być czymś niebanalnym, świeżym, dobrze napisanym i sprawiającym, że koniecznie chciało się poznać dalsze losy postaci. Osobiście spędziłam cały wczorajszy wieczór i pół nocy właśnie z tym serialem, toteż początkowe plany rozłożenia każdego odcinka na kolejne dni nie zostały zrealizowane, bo wraz z koleżanką pochłonęłyśmy serial w całości. Niestety - nie miałam okazji przeczytać książki, dlatego też ciężko odnieść mi się do różnic oraz podobieństw, ale niewątpliwie w najbliższym czasie nadrobię to zaniedbanie i postaram się, by na blogu zjawiła się recenzja również książki, która przecież była pierwowzorem! A jak Wy oceniacie książkę? Lub może ktoś z Was miał przyjemność obejrzeć również serial? Jestem niesamowicie ciekawa Waszych opinii, bo sama rzadko kiedy ekscytuję się czymś tak mocno!

                    

                    Na sam koniec chciałabym podjąć sprawy techniczne - niestety, musiałam przywrócić telefon do ustawień fabrycznych, co skończyło się zwyczajną katastrofą związaną z tym, że nie mogę w żaden sposób dostać się do konta na instagramie. Zwyczajnie nie pamiętam hasła, z którego odzyskaniem mam spore problemy. Nie jestem pewna, czy uda mi się to zrobić - raczej wątpię, bowiem należę do grona osób, których technologia zwyczajnie nie lubi - dlatego też myślę, że konieczne będzie założenie nowego konta, do którego link na pewno pojawi się na miejscu tego obecnego. Przepraszam za wszelkie utrudnienia!

P. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz